Klub Sportów Wodnych Ligi Morskiej i Rzecznej w Łodzi

Wspomnienia z rejsów

Stefan Workert: Samotnie przez szuwary

Zacząłem więc w Pątnowie, na przystani Kopalni Węgla Brunatnego. Jest tam wygodny głęboki slip, świetlica, ubikacja, prysznic, wygodne pomosty, woda i możliwość doładowania akumulatorów. Trzeba je jednak wymontować –kiedykolwiek piszę tu o możliwości doładowywania akumulatorów, należy pamiętać, że trzeba mieć własny prostownik. Na Jeziorze Pątnowskim pływa dużo szybkich motorówek, ale one tylko macą wodę, trzeba natomiast uważać na trenujących wioślarzy. Na końcu jeziora, przed wejściem do kanału drogę przegradza most, więc przytulam się po prawej stronie do trzcinowiska i staję na kotwicy, aby położyć maszt. Wokoło mnie duże poletko grążeli żółtych. Korzystając z zacisznego miejsca pichcę swój pierwszy obiad. I mam przygodę. Poluzował mi się wąż przy kuchence i zaczął się palić. Mało brakowało, a musiałbym użyć mojej samochodowej gaśnicy, ale wystarczyło zakręcenie zaworu przy butli. To była pierwsza lekcja…

Kolejne jezioro – Mikorzyńskie – nie pozostawiło miłych wspomnień. Oba jeziora Pątnowskie i Mikorzyńskie właśnie, włączone są w system chłodzący elektrowni Pątnów. Zbliżając się do północnego końca Jeziora Mikorzyńskiego nie bardzo jest gdzie zacumować. Zakotwiczyłem dopiero przy harcerskim porcie HOW Zduńska Wola – opuszczonym, bezludnym, z zacumowanymi kilkoma mieczówkami i dezetką. Dwa pomosty na krzyż i zaraz port! W nocy jakaś damsko-męska grupa wyrostków urządziła sobie wrzaskliwe harce z kąpielą nago, po czym rozsiedli się na dezecie; świecili latarkami po moim jachcie – trwało to do trzeciej w nocy… Bałem się jakichś ekscesów bo do obrony miałem tylko gaśnicę. Następnym razem zabiorę gaz pieprzowy.

Dotarłem do Ślesina. Przed mostem położyłem maszt i zaraz za nim, po prawej stronie, zoczyłem dużą przystań z pomostami, hangarem, ładną plażą miejską, wybrukowanymi ścieżkami i plażową gastronomią. Ładnie i czysto, ale po zaopatrzenie trzeba iść do miasta kawałek drogi; a po paliwo z 1,5 kilometra i to pod górkę. Miejsca dla siebie w przystani nie znalazłem – to z powodu jakiegoś żeglarskiego zlotu. Wygodne miejsce znalazłem kawałek dalej przy pomoście Klubu Żeglarsko-Motorowego „Kaper”. Spotkałem się tam z bardzo życzliwym przyjęciem, gdy zostałem rozpoznany jako współautor książki „Sam zbuduj łódź”. Miło mi było wpisać się do księgi pamiątkowej i złożyć autograf na dębowej desce wśród wielu VIP-ów, którzy tam figurowali. – Tadeusz Pośnik – właściciel smażalni ryb i zarazem komandor klubu – wraz z bosmanem Lesławem Boroniem podejmowali mnie śniadaniem z lodami na deser. Złożyłem dedykację w egzemplarzu książki… I było bardzo przyjemnie. Tyle lat upłynęło i nadal jestem rozpoznawany… pan bosman przywędrował tu ze Śląska. Wpadł do Ślesina na chwilę i został na kilka lat. Spodobało mu się tu. Ma blaszanego Misia konstrukcji Milewskiego i latem na nim mieszka.

Dalej przez jezioro Czarne dotarłem do śluzy Gawrony. Kłopoty z moim radzieckim Salutem zaczęły się tuż za śluzą. Zgasł i nie dał się uruchomić. Śluzowałem się razem z innym jachtem i kiedy sympatyczni Bydgoszczanie spostrzegli, że nie podążam za nimi, zawrócili i wzięli mnie na hol. Tym sposobem pokonuję z nimi śluzę Koszewo; doholowali mnie aż na Gopło, gdzie mogłem użyć już żagli. Bardzo im jestem wdzięczny za żeglarską solidarność, bo w pojedynkę na pagaju nic bym nie zwojował, a bez silnika tej trasy się nie pokona. Kanałami pod żaglami się nie popłynie – zbyt wąsko na halsowanie, wieje w nos, bo przeważają wiatry północno-zachodnie, a poza tym brzegi często są zadrzewione, a drogę przegradzają mosty i linie wysokiego napięcia.

Na Gople pogrzebałem w silniku i przywróciłem go do życia, ale do Kruszwicy popłynąłem na żaglach. A że salucik znowu zaniemógł, to do przystani „Popiel” wchodziłem na żaglach dobijając „na jajeczko”. Przystań jest duża, z pomostami na wojskowych pontonach, z prysznicem, umywalniami, toaletami, jest możliwość doładowania akumulatorów. Niestety po zakupy – do hipermarketu – jest kawałek drogi; a po paliwo – według tubylców – „zaraz za mostem”. Ja nie wiem ale ci ludzie – zresztą w innych miejscowościach też – nie mają wyczucia znaczenia słowa „zaraz”. Tutaj to „zaraz” ma pół kilometra. A dla mnie – z chorymi nogami – to jest kawał drogi. Przejrzałem gaźnik Saluta od A do Z i wyruszyłem dalej. Za jeziorem Szarlej wpłynąłem za śluzą Pakość na jezioro Mielno i tutaj znowu Salut wysiadł. Na resztkach inercji dobiłem do pierwszego z brzegu pomostu wędkarskiego i przenocowałem w niezbyt komfortowych warunkach, bo mocno kołysało. Jak te niemowlaki mogą wytrzymać w kołyskach. Rano na żaglach doszedłem do przystani Jacht Klubu Polski Inowrocław. To klub z długoletnią, jeszcze przedwojenną, tradycją. I tutaj zostałem rozpoznany jako autor książki „Sam zbuduj łódź”. Tak jak Ślesinie wpisałem się do księgi pamiątkowej klubu, podpisałem trzy egzemplarze książki – niektóre były już mocno sfatygowane, co mnie ucieszyło, bo nie były tylko ozdobą na regale… Nie obyło się bez poczęstowania mnie kieliszkiem koniaku, który to ja powinienem postawić, za ponowne przywrócenie życia mojemu Salutowi. Jeszcze raz serdecznie dziękuję, szczególnie dwóm kolegom – byłemu bosmanowi Andrzejowi Wesołowskiemu i byłemu wiceprezesowi Piotrowi Dudziszowi, którzy cierpliwie ze mną przecedzali całe paliwo, płukali bak i czyścili gaźnik. A zanieczyszczeń było co niemiara, bo silnik przez dwa lata stał bezczynnie. Po tych zabiegach silnik pracował aż za dobrze, bo po chwili ściął się kołek na śrubie, ale to już nie był wielki problem. Zaznawszy serdecznego przyjęcia i dużej pomocy – bez której mój rejs o mały włos, by się tutaj nie zakończył – popłynąłem dalej przez jeziora Wojdal i Sadłogoszcz do Barcina. Tam już jest Noteć Górna Skanalizowana – zacumowałem przy ogródkach działkowych. Był najwyższy czas na uzupełnienie zapasów, szczególnie paliwa i doładowanie telefonów komórkowych. Barcin to ładne i czyste miasteczko, z ładnym rynkiem i zadbanymi wokoło domami. Niedaleko kanału mieści się w starej remizie strażackie (z roku 1927) siedziba Harcerskiego Klubu Żeglarskiego „Neptun” – klubu z tradycjami sięgającymi 191ó roku. W rynku, w zabytkowym budynku z czerwonej cegły, z wieżyczką, na której dzwony odliczają kwadranse, mieści się Szkoła Powszechna nr 1. Ta stuletnia szkoła ma tradycje sięgające Powstania Wielkopolskiego i wielkie zasługi w zachowaniu polskości tych ziem.

Opuszczając Barcin doganiam harcerzy płynących na pagajach. Pomny tego, że całkiem niedawno ktoś mi pomagał, usiłuję w biegu przechwycić hol, ale podczas tego manewru ściąga mnie w sitowie i znowu ścinam kołek na śrubie. Harcerze płyną dalej na pagajach, a ja mozole się z silnikiem. Oryginalne kołki się skończyły i trzeba dorobić – tylko z czego?. Mam dosyć narzędzi i wiele potrzebnych rzeczy ale nie mam 2,5-milimetrowego drutu. Mam albo za gruby, albo za cienki. Trzeba dopiłować. Mierzę uchwyt przy mojej świecącej trójkolorowym światłem latarce – trzeba go tylko wyprostować i wyklepać. Dorabiam kołek i płyną dalej. Jeszcze nie jeden kołek przyjdzie mi z niego dorobić, a dobre to kołki, bo ścinają się jak oryginalne. Gdyby się nie ścinały, to musiały by się ściąć zęby na kołach przekładni stożkowej w spodzinie – a to już było by w moich warunkach nie do naprawienia. Wpływam na Jezioro Wolickie, o którym nie wiedziałem, ze istnieje. Brakuje mi mapy. Wieje nieźle. Harcerze na Omedze już harcują, a ja nie zorientowałem się i nie postawiłem masztu. Z żalem pędzluje pod wiatr na silniczku, licząc pod czaszką, ile mnie to paliwa będzie kosztowało i czy mi go wystarczy do Bydgoszczy. Silnik spala około dwudziestu litrów na 100 kilometrów. Jak na silnik motorowodny to jest całkiem oszczędny.

Na jeziorze Wolickim trudno dostrzec biały rąb na wejściu do kanału, bo jezioro rozległe., a znaczek malutki. W końcu trafiam po bojach toru wodnego i docieram do śluzy Łabiszyn. Wyjątkowa śluza. Przed nią po lewej stronie mały trawniczek, stół z desek i ławki pod niewielką wiatą i gniazdka z prądem do ładowania akumulatorów na brzegu. Ładny budynek, zadbany i kran z wodą. Obok ubikacja… I życzliwa sympatyczna obsługa – a wszystko w cenie śluzowania! W miasteczku rynek osadzony drzewami, dookoła kamieniczki i sklepy. Były w niedziele otwarte. Zaszedłem do kościoła, ale wyglądałem odmiennie – jak żeglarz w drodze; a ludzie ubrani odświętnie. Kościół ładny, o współczesnej architekturze. Ale po benzynę kawał drogi. Pomimo tego, kiedy zobaczyłem przy rynku dwa zgięte do ziemi znaki drogowe i kliku pijaków, za bezpieczne tego miasteczka nie uznałem. Po prześluzowaniu w Łabiszynie, pokonałem następne cztery śluzy – Antoniewo, Frydrychowo, Dębinek I i Dębinek II. Od śluzy do śluzy płynie się czasem krótszymi i a czasem nawet bardzo długimi kanałami. Jedne do drugich są bardzo podobne. Często poza kanałem nic nie widać, bo od otaczającego terenu są odgrodzone wałami lub zaroślami tak, że żegluga często jest monotonna. Przed śluzą Dębinek II nazbierało się tyle moczarki kanadyjskiej pomieszanej z rzęsą, że nie mogłem się na pagaju przez ten kożuch przebić. Dopiero pomoc pani śluzowej, kiedy jakoś udało mi się zbliżyć na odległość rzutu cumą, pozwoliła mi wprowadzić Plastusia do śluzy. Nie będę się rozwodził nad tym czego doznałem, gdy podawałem pieniądze za śluzowanie, a wydekoltowana pani śluzowa, kucając wpisywała mi pokwitowanie. Urocza blondynka – cóż i takie piękne widoki można oglądać płynąc kanałami… Do ujścia kanału bydgoskiego zostały mi dwie śluzy – Łochowo i Lisi Ogon. Są położone blisko siebie. Długo musiałem szukać śluzowego, bo na śluzie nie było nikogo, a o jego dom musiałem rozpytywać.. Wreszcie po przepłynięciu około kilometra opuszczam wąskie kanały i wchodzę na szeroką wodę Kanału Bydgoskiego To wyższa klasa drogi wodnej. Tu zmorą są grążele. Wyrastają z dna na środku toru wodnego i co jakiś czas liść tej rośliny owija się na spodzinie silnika zatykając dopływ wody do układu chłodzenia. Trzeba na to uważać, by nie zatrzeć silnika. To już przedmieścia Bydgoszczy. Przed śluzą Czyżówko cumuję przy pomoście Klubu Sportowego „Gwiazda”. Piekny obiekt. To gniazdo „orlików” – szatnie, prysznice, toalety, prąd i woda na kei, a do małego hipermarketu tyle co przez boisko piłkarskie. Wygodnie.

Spotykam się z moimi przyjaciółmi, kolegami z wojska. Razem zdobywaliśmy szlify oficerów rezerwy w Szkole Łączności w Zegrzu. Nie widzieliśmy się przez dziesiątki lat, choć do dziś korespondujemy ze sobą. Oni są architektami i zostawili swój ślad w tym pięknym mieście. – które mi pokazali. To chyba jedyne miasto w Polsce, które się nie odwróciło plecami do rzeki. Pełen wrażeń płynę dalej – do Wisły. Przechłodzę przez śluzy Czyżkówko i Okole, potem jeszcze przez Miejską i za śluzą Czersko Polskie już jest Wisła. Czersko Polskie to nowoczesna śluza sterowana automatycznie. Jej betonowe ściany są jasne, jeszcze nie zazielenione; jest długa i szeroka z polerami na pływakach. Wystarczy się zacumować i razem z polerem jedzie się w dół. W ogóle śluzy na Kanale Bydgoskim są większe od tych na Noteckim. W ujściu Brdy jej leniwy prąd zderza się z wartkim prądem Królowej Rzek Polskich. Wcześniej mijam słynne spichlerze, śródmiejskie kamienice, nowoczesna operę i cały szereg barek, na których urządzono restauracje i kawiarnie. Całkiem jak na Sekwanie w Paryżu! Chciało by się tu mieszkać, choć i moja Łódź ostatnimi laty wypiękniałą i ma się czym pochwalić. Mijam też szereg klubowych przestani – jedna szczególnie utkwiła mi w pamięci. To przestań Klubu Wioślarek, do którego nie mogą przynależeć. Feministki…

Zobacz galerię zdjęć

Back to Top