Klub Sportów Wodnych Ligi Morskiej i Rzecznej w Łodzi

Wspomnienia z rejsów

Stefan Workert: Samotnie przez szuwary

Wisła budzi respekt. Płynę z duszą na ramieniu. To w zasadzie moje pierwsze w życiu żeglowanie po tak dużej i dzikiej rzece. Wokoło mnie same wiry. Tu wir, tam wir, woda się kręci raz w lewo, raz w prawo. Zarzuca jachtem. Co kryje się pod spodem? Jest wysoki stan wody, nic nie wystaje. Do tego te niezrozumiałe oznakowanie na brzegu. Na prawym czerwony kwadrat czyli prawa strona szlaku, zaraz za nim pionowy żółty krzyż, czyli trzeba płynąć do lewego brzegu, a na tym brzegu, dosłownie naprzeciwko, zielony romb i ukośny żółty krzyż, tuż tuż za nim – czyli lewa strona szlaku i trzeba płynąć na prawą stronę. No ale jak? Nie na ukos tylko w poprzek do licha? I tak na całej Wiśle, aż do Nogatu. Zgłupieć można. Podpatruję więc jak płyną holowniki, ale one płyną rzadko i szybko; puki je widzę płynę ich śladem, a dalej na wyczucie. A to wyczucie nie na wiele silę zdało, kiedy pod mostem w Chełmnie na samym środku rzeki zacząłem przycierać mieczem o dno. Wejście na mieliznę na wodzie stojącej to nic tragicznego. Można się zepchnąć i wrócić tą drogą, którą się przyszło, ale na rzece prąd zacznie jacht wpychać coraz dalej i dalej i sam bym sobie nie poradził. Skończyło silę na strachu. Na nic podręczniki i mądre książki, i bajki o czytaniu rzeki. Z czego tu czytać kiedy rzeka wiruje. Na Wiśle nie ma przystani, a gdzie niegdzie, w istniejących portach dla statków żeglugi śródlądowej nie wiadomo czy jachtu nie wyproszą.. Cumuje się więc przy brzegu do krzaków. Tutaj nie ma trzcin i tataraków, ale w zakolach wodorostów nie brakuje. Po drodze cumuję więc przy brzegu, nocuję i płynę dalej. W Grudziądzu cumuję zaraz za mostem przy prawym brzegu. Miejsce nie najlepsze, bo dno na brzegu betonowe a prąd szybki , więc stoję na długiej cumie z dziobu zacumowany do krzaka i dwóch kotwicach z rufy, bo jedna z nich kiepsko trzyma w piasku. Tu trzeba mieć dwie kotwice różnego rodzaju. Przynajmniej jedna trzyma dobrze. I ugrzęzłem w tym Grudziądzu od niedzieli do czwartku. Cały czas padało, albo lało, a za oknem tylko ten most i most. Z nudów go namalowałem. Uzupełniłem wodę i zapasy, a nawet dostałem wreszcie dwie zapasowe świece do Saluta. Pomimo, że długo tu stałem, to na zwiedzanie miasta się nie wybrałem. Byłem tylko tam, gdzie musiałem dokonać zakupów. Dopiero kiedy spod mostu odpłynąłem dalej, z wody dostrzegłem starą zabudowę miasta. Wiekowe spichrze i budynki z czerwonej cegły. Opuszczałem ten Grudziądz bez żalu, bo mi dopiekł do żywego złą pogodą. Jakże trudno jest żyć na tak małym jachcie w taką słotę. Wszystko wilgotne, a do tego jeszcze temperatura spadła w nocy do dziesięciu stopni.

Przed Kwidzynem, a właściwie w Korzeniewie spotkanie mnie przykra przygoda. Tam likwidują prom i budują most. W poprzek rzeki były wbite stalowe pale. Miedzy nimi zacumowane barki robocze, a z prawej strony i z lewej przejście. Tego z lewej strony oznakowanego nie zauważyłem. Płynąłem na żaglach kierując się w prawą stronę. Za przejściem dosyć daleko zoczyłem holownik. Trudno było się zorientować czy płynie czy stoi w miejscu, bo czy tak ,czy tak przed dziobem kotłuje się falka. W ostatniej chwili wydawało się, że będzie płynął tym przejściem , a wiec postanowiłem przejść między palami obok. Nie zauważyłem rozpiętej tam nisko stalowej liny. Wpadłem w tę pułapkę, jacht zaczepił sztagiem i wantą metr nad pokładem ,a prąd rzeki zaczął mnie wpychać pod linę. Jacht nabrał 30-stopniowego przechyłu i żeby nie pomoc brakarzy, którzy mnie z opresji wyciągnęli motorówką, to nie wiem co by było. Oczywiście dostałem od nich porządne błogosławieństwo na dalszą drogę. Należało mi się. Okazało się, że holownik czekał, a nie płynął, bo ja płynąłem góry – miałem pierwszeństwo, ale byłem za uprzejmy, bo mnie uczono, że pierwszeństwo pierwszeństwem, ale statkom profesjonalnym nie należny w pracy przeszkadzać i im ustępować .Pomny tego co mi mówiono na kursie na prawo jazdy o zasadzie ograniczonego zaufania, bo można mieć nagrobek z epitafium, że tu spoczywa ten, który miał pierwszeństwo przejazdu – chciałem holownikowi zejść z drogi. On był taki duży, a ja taki malutki. Ta uprzejmość na dobre mi nie wyszła

Teraz już tylko została mi droga do śluzy Biała Góra . Kiedy tam dotarłem skóra mi nieco ścierpła. Myślałem, że wpłynę sobie do Nogatu spokojnie, a tu szybki prąd Wisły w zderzeniu z leniwym Nogatem wytworzył taką kipiel, jak na górskim potoku. Podszedłem bliżej na żaglach, ale zaraz odskoczyłem na drugi krąg, uruchomiłem silnik i na wysokich obrotach i na żaglach równocześnie przechodząc prawą stroną przemknąłem nad kipielą. Rzucało mną tak, że śruba wyskakiwała z wody i silnik skrzeczał w wniebogłosy, ale za wejściem, na spokojnej tafli, odetchnąłem z ulgą, bo wreszcie miałem Wisłę za sobą. Przyrzekłem sobie tu nigdy nie wracać. Mam cię dosyć Królowo.

Dzwonię do śluzowego, ale nikt nie odpowiada. Pewnie krowy pasie. Nocuję więc pod wrotami. Na drugi dzień śluzuje się i jestem na Nogacie. To piękna rzeka. Woda płynie wolno, statecznie. Brzegi urozmaicone – i wysokie zalesione i niskie łąki przetopione i porosłe trzcinami, tatarakiem i sitowiem. Białe nenufary i jakieś tam inne mniejsze kwiatki, i takie roślinki parę centymetrów nad wodą, o listkach jak śmigła elektrowni wiatrowych. Raj na ziemi. Tor wodny dobrze oznakowany pomarańczowymi i zielonymi bojami. Odpoczywam po niepokojach na Wiśle. Zagapiłem się szukając mapy w kabinie, a łódka płynąc samopas wbiła się w taką moczarowo-nenufarową zupę, że za nic, ani na pagajach, ani trenując jak młotem rzuty kotwicą, nie mogłem się wydostać na szeroką wodę. Dopiero wycofanie się tyłem, drogą, która wpłynąłem poskutkowało. Było by wszystko idyllicznie, gdyby nie następna przygoda. Przed śluzą Szonowo, Nogat rozlewa się szeroko. Zbliżając się, z daleka dostrzegłem jakieś nowe betonowe, jasne nadbrzeża przegrodzone metalowymi wrotami. Ani chybi tylko, nowoczesna jakaś śluza, jak ta za Bydgoszczą. Może to jakiś automatyczny system. Kiedy podszedłem pod lewy betonowy mur, zaczął mnie nieść silny prąd. Na tym betonowym nadbrzeżu żadnego uchwytu, żadnej rury, do której bym mógł się uczepie. Na wycofanie – za późno. Drę pazurami goły beton i w ostatniej chwili uchwyciłem się jakiegoś żelastwa tuż nad wodą i zacumowałem. Jacht szoruje po betonie, woda rwie jak szalona i co tu robić. Wpakowałem się do jazu elektrowni wodnej. Szlag by trafił. Przed jazem żadnych żółtych bojek, które by ostrzegały, że tam wpływać nie wolno – jak to jest przed zaporą we Włocławku. Znak wejścia do właściwej śluzy malutki i gdzieś tam zasłonięty za drzewami .Sama śluza gdzieś tam ukryta z prawej strony. Dobrze, że miałem numery telefonów i zadzwoniłem do śluzowego po pomoc. Zatrzymał na moment elektrownię, woda się uspokoiła i wydostałem się z matni .Śluzowy poinformował mnie, ze po drodze będą jaszcze dwie takie śluzy z elektrowniami. Przy następnej – Rakowiec po lewej stronie, a przy śluzie Michałowo po prawej i żebym uważał. Zapamiętałem. Raz na zawsze. Omijałem jazy szerokim lukiem. Za śluzą Szonowo widać już zamek krzyżacki w Malborku.

Nogat tu szeroki i do Malborka coraz bliżej. Po prawej już widać jakieś pomosty, obiekty kampingowe, a ja wyszukuję tej jedynej tu przystani dla jachtów. Wreszcie jest – na prawym brzegu przed mostem drogowym przy kąpielisku miejskim. Szukam wejścia i znajduję je od strony rzeki. Wąziutkie i trzeba się będzie w nie wpasować uwzględniając prąd rzeki. Staję przy wąskim pomościku pływającym na beczkach, ale dziobem przy solidnym stałym pomoście. Beczki pod pomościkiem były ustawione jedna za drugą wzdłuż. Żadnej stateczności poprzecznej. Raz tylko zszedłem po nim na ląd i więcej nie próbowałem. Nie jestem cyrkowcem. Potem już tylko przez dziob. A wymyślić tą konstrukcję musiał jakiś wybitny antytalent bez wyobraźni. Wystarczyło te beczki ułożyć w poprzek . Ale przystań wygodna. Gniazdka prądowe w latarniach na pomoście, teren ogrodzony i strzeżony, prysznic tylko z niezbyt cieplą wodą i to nie zawsze czynny, toalety. Jednak do tych udogodnień trzeba iść w drugi koniec wydzielonego kąpieliska za przystanią. Do miasta nie tak daleko ale wysoko. Trzeba pokonać osiemdziesiąt sześć schodów. Do sklepu spożywczego niedaleko, do banku i stacji benzynowych (są dwie obok siebie) kawałek drogi. Zwiedzanie zamku krzyżackiego drogie, ale warto bo z przewodnikiem i ciekawie. Przed zamkiem jak na jarmarku. Stragany z tandetnymi, kiczowatymi pamiątkami i gastronomią, ale cen za wszystko wysoko wyśrubowane .Wiadomo, okazja do wypatroszenia kieszeni turystów z pieniędzy. Dużo Niemców i skośnookich Azjatów – pewno Japończyków. Ale zwiedzanie zorganizowane na poziomie europejskim. Przewodnicy wielojęzyczni, a i indywidualnie można pożyczyć magnetofon ze słuchawkami i nagraniem w wybranym języku. W Malborku korzystam z przychodni lekarskiej specjalnie przeznaczonej dla wędrownych turystów. W drodze na zamek napotykam mały plac z podświetlaną fontanną pulsującą w takt muzyki. Dookoła ławeczki, gdzie można usiąść i milo spędzie czas i kontemplować te wodne igraszki , a nieco dalej kawiarenki i mała gastronomia . A w Łodzi tak spaprali Plac Dąbrowskiego przed Teatrem Wielkim. Mogło być tak pięknie jak tu.

Po dwóch dniach postoju, trzeciego dnia ruszam w dalszą drogę przez śluzy Rakowiec i Michałowo. Tutaj okolica nie ciekawa, a do tego Salut wypił cale paliwo i ląduję w chaszczach. Tu na Nogacie grążele żółte zastąpiły białe nenufary. Mijam i płoszę czaple i czarne kormorany. Gdzieś zniknęły dzikie kaczki i łyski. Od czasu do czasu na niebie widać drapieżnika, ale nie wiem co zacz, bo nie jestem ornitologiem. Z rzadka jakaś para łabędzi. Za śluzą Michałowo ścina mi się kolek na śrubie Saluta, więc wciskam się na inercji w zarośla i zostaję do następnego dnia. Nogat jest szeroki i kiedy wieje wzdłuż rzeki to mój Plastuś przebija się mozolnie pod znaczną falę, z których bryzgi moczą mnie w kokpicie. Jednak nie na tyle szeroki by halsować pod wiatr na żaglach. Następnego dnia żegluję w kierunku Kanału Jagiellońskiego. Po drodze mija mnie kilka jachtów. Zmierzają do Malborka. Jakże miłe są te pozdrowienia i okrzyk „ahoj”. Trudno znaleźć wejście do kanału. Jest wąskie, poprzedzone dalbami i wrotami przeciwpowodziowymi. Na wejściu wąsko i za wrotami ciasny skręt w lewo. Dalej już prosta droga nie zasłonięta drzewami. Stawiam maszt i płynę na żaglach. Muszę oszczędzać paliwo i pieniądze. Jedno i drugie zaczyna się kurczyć. Kusi mnie, aby za wejściem z Kanału Jagiellońskiego na Elblążkę skręcić w 1ewo na Zalew Wiślany, ale rezygnuję, bo znowu bym miał pod wiatr i musiał bym iść na silniku, a na to po prostu mnie nie stać. Wiele lat temu płynąłem tędy ze Świbna na Zalew i kilka razy pływałem po Zalewie, więc nie jest mi żal. Skręcam na prawo do portu jachtowego Jacht Klubu Elbląskiego.

Port ładny, ale drogo. Do tego za gorący prysznic teżt drogo. Kiedy pytam, gdzie się można zaopatrzyć w żywność, jeden z tuby1cow informuje mnie, że to tu zaraz, przez zielony mosteczek do miasta. Znowu słyszę to “zaraz” . Ty razem do zielonego mosteczka z kilometr, przez mosteczek po schodach trzy piętra w gorę i trzy w dół i z pół kilometra za mostkiem do sklepów. Po paliwo jeszcze dalej. Źle wspominam Elbląg. Bardzo niewygodnie. Zmykam więc na drugi dzień i za ostatnim na dradze mostem stawiam maszt i żagle W błogim nastroju i w słońcu dopływam do jeziora Drużno, mijany od czasu do czasu przez statki – a nawet szalupy – zapełnione turystami. Na jeziorze jestem sam. Jest gorąco i słonecznie, więc pozbywam się odzieży i płynę tak jak mnie Pan Bóg stworzył. Nikt mnie widzi, a zatem nie wstyd .Pierwszy akwen Drużna zarośnięty w całości tak, że poza wytrałowanym szerokim, oznaczonym bojami torem wodnym wokoło na kilka kilometrów ty1ko zieleń. Nie widać skrawka wody . Za przewężeniem drugi akwen już nie jest tak zarośnięty. 0 ile na pierwszym akwenie prawie nie ma ptaków, o tyle tutaj jest ptasi raj. Sprawiam sobie prysznic w kokpicie . Ot po prostu miskę wody zza burty na głowę .Czas się przyodziać, bo jezioro się kończy i teraz długi kanał aż do pochylni. Dookoła nic ciekawego – łąki, trawy i tatarak. Teren płaski, bo to chyba jeszcze żuławy. Nie wspominałem do tej pory o dokuczliwościach w mojej wędrówce. Owady. Komarów na całej drodze od Pątnowa było niewiele. Wystarczyła jednak w kabinie jedna komarzyca, bo to ty1ko samiczki gryzą, aby uprzykrzyć noc. Natomiast kiedy przepływałem, tam gdzie w pobliżu pasło się bydło, to much było zatrzęsienie – ale nie gryzły. Siadały tylko a mnie i dookoła na wszystkim .Ale zmorą były bąki czy1i gzy w trzech rozmiarach – małe średnie i duże. Są takie podstępne i zarazem delikatne , że nie czuć kiedy usiądą; a jak utną, to czasem bąbel jaki po tym zostaje i swędzi kilka dni.

Dopływam do pierwszej pochylni późnym wieczorem, cumuję na lewym brzegu do drzewa i kontempluję zachód słońca. Jakieś dwa kable przede mną stoi jacht z młodzieżową załogą. Idę spać. Jutro zobaczę jak oni będą wchodzie na pochylnię, bo sam nigdy tego nie robiłem. Już od 3 trzeciej nie śpię. Jeszcze jest noc i jest zimno. O brzasku zalega gęsta mgła. Ledwo widać koła pochylni. Słońce wkrótce ją rozprasza. Czas na śniadanie. Czekam jak ruszy ten jacht przede mną, a tu zza krzaków odzywa się miły głosik młodej i ładnej blondynki – ja ją widzę przez zarośla, ona mnie nie… Pada pytanie – Kochanie, będziesz wchodził na pochylnię ? Możesz za nami, zmieścimy sie. Odpowiadam, że będę, tylko nie wiem jak to się robi. – My ci pomożemy kochanie , nie martw się… W końcu mila osóbka zobaczyła, te “kochanie” – siedemdziesiąt pięć lat i prześwitującą łysinę – i nieco spochmurniała. Ale pomogli mi przejść przez dwie pochylnie. Za drugą Salut znowu zaniemógł i trzeba się było rozstać z się “kochaniem” na zawsze. Przemiła załoga – trzy dziewczyny i trzech chłopaków pod komendą starszej pary . Przez dalsze trzy pochylnie przepłynąłem już sam. Jazda jachtem po szynach robi wrażenie.

I pomyśleć, że te urządzenia mające sto pięćdziesiąt lat pracują bezbłędnie i napędzane są tylko silą wody. Są jedyne w Europie. Wpływa się jakby na duży wóz drabiniasty ze stali, wali w gong młotkiem na slupie i wszystko rusza pod gorę. W sumie na pochylniach pokonuje się ponad stumetrową różnicę poziomów. Nic dziwnego , ze są atrakcją dla turystów, których tu nie brakuje, a wokoło słychać obce języki – zwłaszcza niemiecki. Obok mnie na pochylniach wędrowała młoda para niemieckich kajakarzy, na typowych turystycznych dwóch kajakach .Płynęli aż z Kaliningradu . Na pochylniach spotykam co jakiś czas stateczki kursujące od Elbląga do Ostródy .Za pochylniami Kanał Elbląski przechodzi przez Jezioro Piniewo. Jest po obu stronach toru wodnego zarośnięte tak, ze nie czuje się , że przez jezioro się przepływa. Jest długie i wąskie. Za nim Jezioro Sambród. Tam zatrzymuję się na noc. Przepływam je aż do Małdyt na żaglach . Nazwa jeziora jest adekwatna do czystości wody. Jest mętna, a moczarka zamiast ciemnozielona ma kolor seledynowy, jakby była poparzona kwasem . U wylotu jezioro jest zarośnięte trzcinami i wodorostami, co utrudnia mi wydostanie się z niego. Za Małdytami przepływam krótkim kanałem na Jezioro Ruda Woda i zatrzymuję się po prawej stronie obok pola kempingowego. Nieco dalej poza trzcinami stoi kilka jachtów. To mnie skłoniło, żeby się tu zatrzymać . Wieczorem jednak zostaję przepłoszony głośną muzyką i rykiem jakiegoś zapijaczonego śpiewaka z Bożej łaski, który przez własny megafon popisywał się, okropnie fałszując ,a repertuar miał przebogaty . Od „Szla dzieweczka do laseczka” poprzez „Dajanę” i tak dalej. Wyniosłem się pomimo późnej pory jak tylko daleko się dało. Słabe przeciwne wiatry pozwoliły mi następnego dnia dopłynąć zaledwie do zatoki Drela. To nawet nie polowa jeziora. Zaczęły mi się wyczerpywać zapasy. Popłynąłem wcześnie rano za chlebem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tutaj nie było gdzie go kupić. Zaczyna mi się wyczerpywać woda do picia. Ruda Woda to bardzo długie jezioro .Brzegi w większości zalesione . Muszę jak najszybciej dotrzeć do Miłomłyna, a tu jeszcze ponad polowa drogi do końca tej Rudej Wody, która wcale ruda nie jest. Niestety nie udało się jej pokonać, bo wiatr się rozszalał , na wodzie podłużne pasma piany i wiało prosto w nos. Siedzę przy brzegu i czekam jak się wydmucha. Było duszno i gorąco – zbierało się na burzę. Uziemiłem jacht łańcuszkami do want i sztagu. Mówią, że pioruny w jachty nie uderzają. Ja tam jestem niewierny Tomasz. Moj jacht ma duralowy maszt uziemionego z miedzianą taśmą do osi duralowego miecza. Przecież na wodzie jacht jest jak piorunochron. Nazajutrz już tak mocno nie wieje i żegluję nadal pod wiatr, ale z już bardziej korzystnego kierunku i docieram wreszcie do kanału – tym razem krótkiego. Płynę tunelem z drzew, aby przez rozlewiska wyjść na jezioro Jilińsk. Po krótkiej żegludze na silniku ponownie wchodzę w kanał, prowadzący mnie prosto do zbawczego Miłomłyna.

 Zbawczego, bo już mi wszystkiego brakuje, a zimne kartofle z keczupem to wyjątkowy przysmak na tym jachcie. Oczywiście nie obyło się bez nieporozumień z moim Salutem. Najpierw ściął się kolejny kolek, kiedy śruba wkręciła się w wodorosty, a potem zatrzymał się ot tak – bez przyczyny. Paliwo było, gaźnik czysty, a on nabrał kolejnej maniery. Po godzinie pracy gaśnie. Wymieniam świecę , która wcale nie była zmostkowana ani zalana i rusza dalej. Myślę, że zalecana mieszanka 1:20 ma za dużo oleju. Ten stosunek został ustalony wiele lat temu dla olejów mineralnych. Dzisiaj są oleje syntetyczne. Bo jak inaczej ten nowy grymas silnika wyjaśnić. Wartość cieplna świecy jest prawidłowa i w zasadzie wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jak to dobrze, ze Rudą Wodę mam już za sobą. Dokuczyła mi halasem, wichurą i ulewą, choć ta ostatnia pozwoliła mi nałapać cztery litry deszczówki do picia. Miłomłyn przywitał mnie wygodnym pomostem i bliskością sklepów. Ale także niezbyt miłym towarzystwem miejscowych piwoszy i nie budzących zaufania wyrostków. Dlatego zaraz po zakupach i uzupełnieniu wody ruszam dalej. Miłomłyn stoi na rozdrożu kanałów prowadzących do Ostródy i Iławy. Początkowo zamierzałem płynąć do Ostródy, ale po przeanalizowaniu mapy doszedłem do wniosku, że Jeziorak będzie bardziej ciekawy tym bardziej, że uchodzi za Mekkę żeglarstwa.

Zobacz galerię zdjęć

Back to Top