Klub Sportów Wodnych Ligi Morskiej i Rzecznej w Łodzi

Wspomnienia z rejsów

Stefan Workert: Samotnie przez szuwary

Zbierało się na burzę. Liczyłem na to, że przed jej nadejściem znajdę miejsce do zacumowania, ale nie znalazłem przyjaznego kącika. Wpływam do Kanału Iławskiego. Zaczyna padać. Mijam kilka jachtów. Zakładam nieprzemakalną kurtkę. Już moknę, a tu mój Salut znowu gaśnie. Wpływam pod drzewa i cumuję jacht z dziobu i z rufy, żeby nie zawadzał na kanale; chowam się w kabinie, bo już nie pada, ale leje jak z cebra i grzmi. Przebieram się w suche rzeczy i pichcę obiad. Po deszczu i po posiłku wychodzę na pokład zrobić porządek z Salutem, a tu nade mną gałęzie pełne jabłek. Wjechałem w jabłonkę. Narwalem tych niczyich jabłek na kompot i na naleśniki z jabłkami.

Pomimo zmroku docieram do jeziora Dauba i niewiele myśląc, bo noc za pasem, przecinam jezioro w poprzek i cumuję do drzewa obok pomostu, gdzie stoi kilka jachtów. Spotykam się jednak z niesympatycznym przyjęciem jakiegoś tetryka-wędkarza, który chce mnie stąd wykurzyć, grożąc czego to on mi nie pokaże. Tłumaczę krotko, że się nie wyniosę, bo już noc, a ze jezioro nie jego, tylko państwowe i będę tu stał do rana. Długo jeszcze pomstował, ale zamknąłem się w kabinie nie wdając się w polemikę. Balem się tylko żeby mnie w nocy nie odciął z cumy. Rano przy narastającym wietrze wpływam w ostatni już na szczęście, niedługi kanał i wkrótce jestem na Zatoce Kraga, która jest już częścią Jezioraka. Wreszcie koniec z moim niesfornym silnikiem. Pójdzie w odstawkę i odtąd już tylko na żaglach .One nie grymaszą. Na zatoce sztorm. Podłużne pasma piany jakich w życiu nie widziałem na jeziorze. Przy brzegu pas piany miał około sześciu metrów szerokości, a mnie przyszło płynąc w poprzek fal na nieco cichszą wodę. Kiwało mną po dwadzieścia stopni na stronę, ale Salucik jakby chciał się na koniec zrehabilitować, mimo, że co jakiś czas śruba wyskakiwała nad wodę nie zawiódł. Zacumowałem do powalonego dużego drzewa, postawiłem maszt i tak stałem do następnego dnia. Wichura rozpętała się na dobre, a fale przyoblekły się w białe grzywki. Na obiad upiekłem naleśniki z jabłkami w moim największym, głębokim garnku – bo nie miałem patelni. Wychodziły mi wyroby naleśnikopodobne . Spróbujcie tej sztuki w głębokim garnku. Jeśli się wam uda przewrócić naleśnik z jabłkami na drugą stronę, żeby go dopiec to jesteście mistrzami. Mnie się nie udawało.

Jest dziewiąty sierpnia, a ja muszę dopłynąć do Iławy do trzynastego w południe, bo tam umówiłem się z synem, który przyjedzie z wózkiem i po może mi się wyslipować. Zaczyna mnie gonić czas. Czy do jutra się wydmucha? Czy powieje z pomyślnego kierunku? Mam jeszcze do przepłynięcia około dwudziestu pięciu kilometrów. Gdy przyjdzie halsować, to z tych dwudziestu pięciu zrobi się sześćdziesiąt. Czy wystarczą trzy dni? Nazajutrz wieje nadal – ale płynę. Stawiam oba żagle, ale tak szybko jak rozwinąłem foka, tak szybko go roluję powrotem. Po raz pierwszy zakładam kamizelkę ratunkową. Po godzinie ciężkiego żeglowania uciekam w krzaki. Trudno , Stefciu nie bądź głupi, nie daj się zabić. Zmarzłem. Na dworze siedemnaście stopni. W kabinie osiemnaście. Temperatura mojego nastroju także spadla. Przeczekać. Ze wszystkich czynności jakie wykonuję, dla mnie najgorsza jest bezczynność. Kiedy wiatr chwilowo zelżał, wypłynąłem ponownie na samym grocie. Udało mi się mimo nadal ciężkich warunków wyhalsować z zatoki na jezioro. Teraz mogłem już gnać półwiatrem prosto do Iławy. Za półwyspem Smolnym zacumowałem do brzegu. Jestem zmęczony, ale zadowolony. Miałem niezły urobek i wiem, że teraz już zdążę na spotkanie. Jest zimno, a w nocy ma być jeszcze zimniej. Co za lato. Upały, deszcze, zimno. Kiedyś już w Polsce było takie kapryśne lato. Cały z tego pożytek był taki, że wzrósł przyrost naturalny… Nie jestem piwoszem, ale na noc strzelam sobie jedno piwko, które kupiłem w Miłomłynie. Dopiero drugie w tym rejsie. To jeszcze nie alkoholizm. To dla odprężenia po napięciu w jakim ostatnio żyłem. Już po raz ostatni deszcz zmusił mnie do nocowania w krzakach. Rano słońce. Kochane słoneczko. Nic dziwnego, ze starożytni wierzyli w nie jak w boga. Zbieram się i na silniku szukam dogodnej przystani z porządnym slipem. Pierwsza naprzeciwko Półwyspu Indyjskiego nie zadowala mnie. Slip niezbyt daleko sięga w głąb wody. Beton za krótki. Przepływam więc za cypel do przystani MARiBO.

Tu jest wyśmienicie. Wygodne miejsca przy pomoście, prysznice, toalety i głęboki betonowy slip. Kilkanaście jachtów i sympatyczne sąsiedztwo studentek i studentów z Łodzi na jachcie obok. Mili gospodarze. Zaopatrzenie w cokolwiek już mnie nie interesuje. Zmywam pod prysznicem cały kurz i jutro wyjeżdżam, ale jeszcze nie do domu tylko na Wdzydze, gdzie pływałem jeszcze do 22 sierpnia. Ale to oddzielny rozdział…

Wydałem na paliwo 578 złotych, na śluzowanie 130 złotych. Żywność kosztowała mnie 797 złotych. Na leki wydąłem przed rejsem 405 zł i w czasie rejsu 22 złote. Środki techniczne i naprawy pochłonęły 125 zł. Jak za siedmiotygodniowe wczasy to tanio, a ile wrażeń! W ciągu 49 dni na trasie z Pątnowa do Iławy (432 km) pokonałem 20 śluz, 5 pochylni, 17 jezior i 7 kanałów. Wliczając żeglugę na jeziorze Wdzydze na wodzie spędziłem łącznie 57 dni.

 W czasie tych 49 dni, były 22 dni słoneczne, głównie upalne, 14 dni z pogodą zmienną, 6 dni z całodobowym deszczem i siedem dni pochmurnych. Przez jedenaście dni wiało powyżej piątki Beauforta (dwie doby do 9 oB), przez siedem dni w nocy było od ośmiu do dziesięciu stopni ciepła, a w dzień nie więcej niż osiemnaście.

Plastuś już na jeziorze Wdzydze

Zobacz galerię zdjęć

Back to Top