Klub Sportów Wodnych Ligi Morskiej i Rzecznej w Łodzi

Wspomnienia z rejsów 

„Jestem z Krakowa…”  Kazimierz Kaczor

… W międzyczasie do Hawany zawinął polski jacht Boruta.
Paweł Morzycki był kapitanem – niestety już świętej pamięci, załoga z Łodzi.
Okrążyli Amerykę Południową i wracali do Polski.
Na co ja:
– Chłopaki wracajmy razem – będzie nam raźniej. Bo my płyniemy na północ: z Kuby na Florydę.
I poszliśmy razem do Ministerstwa Rolnictwa, żeby wydali nam pozwolenie na wypłynięcie.
A tam mówią: „Mowy nie ma. Na ma takiego kraju, jak USA. My nie wiemy, co to za kraj. Nasi przyjaciele tam nie pływają.”
My na to:
– Ależ skąd! My nie do żadnych Stanów! My na Bahamy!
– Aha, na Bahamy. To już troszkę lepiej.
– I my nie turystycznie, tylko to jest wyprawa żeglarska, bo jak dwie łódki to już jest to wyprawa, a nie pływanie indywidualne.
Dali nam pozwolenie na jednokrotne przekroczenie granicy kubańskiej. Wyrywaliśmy nocą, aż się za nami kurzyło – żeby nas tylko puścili.
A mogli zatrzymać.
Podpłynął kuter, żołnierze z bronią maszynową i w podkutych butach na ten nasz drewniany pokład: sprawdzają, czy nie ma żadnych uciekinierów.
My im pokazujemy papiery.
– A, tak, tak. Mówili nam. Ale u nas telefon zepsuty.
Udało się nam. Na jachcie śródlądowym, na tej mieczówce. Mimo potężnego sztormu, który nas dopędził.
Łódka Morzyckiego niewielka, ale na maszcie miała kawał grota, cięła fale wolniutko – i szła. A my? Nawet na zrefowanym grocie, na foku sztormowym – lataliśmy dookoła niej jak fryga. I rozeszliśmy się.
Powietrze się zrobiło inne, te kolory… takie żółto-sine.
A ja na ukaefce słyszę: „Mayday, mayday, mayday” – statek panamski tonie w tym sztormie, gdzieś dwadzieścia parę mil na północ ode mnie. Aż się zaczęliśmy bać – co się stało z Borutą?
Odpaliłem maszynę i czołgając się, czołgając, nie mając żadnych dokładnych map – myślałem: „jakieś znaki nawigacyjne tam przecież będą!” – dopłynęliśmy do jakiegoś portu, dosyć dużego. Cicho się tam zrobiło, więc podpłynęliśmy, rzuciliśmy kotwicę, wypiliśmy resztę koniaku i poszliśmy spać.
Następnego dnia budzimy się – chyba jesteśmy w Key West. Ale pewności nie mamy.
Odpaliłem katarynę i popłynęliśmy tam, gdzie zobaczyłem napis Coast Guard. Przy pomocy mojego angielskiego wyjaśniam co i jak, a oni że „okey, okey, no problem”.
Widzę, że tuż obok stoi automat z zimnymi napojami. My po pół roku w tropikach, gdzie lodu nie widzieliśmy ani kawałeczka, więc w gardle nam zaschło. Mam jakieś drobne, więc pytam strażnika, czy mogę pójść do tego automatu i kupić puszkę coca-coli z lodu.
– Okey, okey. A skąd przypłynęliście?
– Z Hawany.
– Stop! Wracaj!
I łapie za telefon.
Myślę „To teraz się dopiero zacznie!” Ale wizy amerykańskie mamy i to nowe.
Stare wizy były ważne do czerwca, więc poszliśmy do przedstawicielstwa interesów amerykańskich w Hawanie – wizytę załatwiliśmy przy pomocy znajomości: polskich dyplomatów i radców handlowych, którzy nas tam zapowiedzieli.
Konsul przyjął nas bardzo miło i pyta:
– Państwo co? Uciekacie?
– Nie, my chcemy przedłużenie wizy.
Konsul machnął ręką, że nie ma sprawy i zaraz przyleciał jakiś urzędnik: wstemplował co trzeba, czyli wizy na następne pół roku i bye-bye.
Jest lipiec 1984. Key West.
Wpada brygada: celnicy, immigration, ci od owoców czyli z ministerstwa rolnictwa.
My – przerażeni, w takim policyjnym kraju jeszcze nie byliśmy! Ale nic. Tylko jak ich tam była szóstka, to zeszli się wszyscy i patrzyli w nasze paszporty, ponieważ mieliśmy tam wizy amerykańskie wydane gdzie? W Hawanie! Oni czegoś takiego w życiu nie widzieli!
Nie wiem, czy dzwonili do Hawany – pewnie dzwonili – w każdym razie po dwóch-trzech kwadransach coś się rozluźniło.
Ale pytają:
– Owoce masz jakieś?
– Mam dwa mango…
– No to wszystko za burtę, bo nie wolno tego przywozić.
– Cytryny, pomarańcze?
– Nie wolno.
– To może je zjemy?
– Okey, no to zjedzcie.
Zjedliśmy, ile mogliśmy, resztę zapakowali do worka – poszli.
I dopiero później uświadomiliśmy sobie, żeśmy nie zgłosili tego, co mamy pod gretingami: z pięćdziesiąt konserw mięsnych, dwanaście butelek ruskiego szampana, dziesięć butelek wódki – no, przemyt na niezwykłą skalę. Ale byliśmy w panice i ani o tym nie pomyśleliśmy.
Z Key West – już luźno – popłynęliśmy w stronę Miami.
Przypływamy, patrzymy – za opuszczonym mostem stoi Boruta! I chłopaki machają do nas!
Bo – jak się okazało – oni popłynęli prosto do Miami, pytali o polską łódkę, ale każdy coś słyszał, tylko nikt nic nie wiedział dokładnie, więc myśleli, że coś się z nami stało. Z kolei myśmy po drodze słyszeli, że jakiś polski jacht, że problemy – więc myśleliśmy to samo o nich.
Urządziliśmy przyjęcie. Oni mieli bimber brazylijski, my mieliśmy wódkę. Upiliśmy się w tym Miami strasznie!
Przyszli również żeglarze z Wojewody Koszalińskiego. Okazało sie, że wszystkie opowieści o polskim jachcie dotyczyły Wojewody, czyli trzeciej łódki! Która na podejściu do Miami weszła na mieliznę. Przypłynął Coast Guard, ściąganie… no i zrobiło się głośno.  ….

Fragment wspomnień Kazimierza Kaczora .

Galeria zdjęć znajduje się tutaj i tutaj.

Back to Top