Klub Sportów Wodnych Ligi Morskiej i Rzecznej w Łodzi

Wspomnienia z rejsów

Stefan Workert: BORUTA z Łodzi 

BORUTA zaczął znojnie i cierpliwie orać Bałtyk i okoliczne europejskie morza, wytykając czasami nieśmiało dziób na Atlantyk, aż po 10 latach odmówił posłuszeństwa, domagając się generalnego remontu. Zlecenie tej pracy komukolwiek przerastało możliwości finansowe klubu. Klubowa kolektura została już dawno zlikwidowana, a z dotacji LOK-u niewiele dało się zrobić. Zatem remont trzeba było wykonać samemu. Znowu przyszło żebrać o środki na ten cel. O wykonaniu prac na wybrzeżu nie można było myśleć, bo jak tu za każdym razem wysyłać do pracy ludzi tam i z powrotem. Trzeba było sprowadzić jacht do klubowego hangaru w Łodzi, a że jacht był do tego hangaru nieco za wysoki, trzeba więc było ów hangar przerobić. Skoro podniesienie dachu nie wchodziło w rachubę, obniżono miejscowo posadzkę, robiąc stosowny podkop, ponadto wybito w ścianie szerokie wrota.

Po 10 latach eksploatacji wyszło na jaw, że do hundkoi za zejściówką, każda większa fala wlewa porcję wody. A że wachtowemu najwygodniej było stać na trapie z odsuniętą suwklapą, efekt zalewania hundek był jeszcze lepszy, gdy wachtowy robił uniki przed nadchodzącą falą. Szału można było dostać od stukających o tylną ścianę nadbudówki drzwiczek, gdy były otwarte, a jacht szedł w rozkołysie. Zaś dostanie się do górnych kojek w mesie wymagało nie lada akrobatycznych umiejętności. Ponadto ich wysokość pod półpokładami pozwalała spać tylko na wznak. Trzy pokrywy do achterpiku – to o dwie za dużo, tym bardziej, że trudno było w nie „nurkować” z powodu ich małych rozmiarów. Skoro wiec zarówno pokład jak i nadbudówki były naruszone zębem czasu, a jacht niewygodny, zapadła decyzja – niezbędna jest przebudowa wnętrza i całego pokładu. Poza tym jacht był wąski i jego ulubioną pozycja w żegludze był przechył, który życia nie ułatwiał.

 

Zrealizowany projekt przebudowy Stefana Workerta

Zdemontowano wszystko, co się dało, zostawiając goły kadłub, który opalono z farby, wyszpachlowano i oblaminowano. W tym samym czasie autorowi niniejszej opowieści powierzono przeprojektowanie wnętrza i zapokładowania. Z autopsji znałem doskonale wady jachtu i zaproponowałem zmianę ożaglowania typu slup na kecz. Pozwoliłoby to na obniżenie środka ożaglowania, umożliwiało to także dużo większą możliwość stosowania różnych wariantów doboru żagli – zależnie od warunków wiatrowych. Ponadto niższe były by maszty, a więc i moment bezwładności takielunku mniejszy. Lżejszy był by tez osprzęt – w efekcie mniejsze przechyły. Po rozważeniu kosztów propozycja ta upadła. Pozostaliśmy przy slupie i dotychczasowych drzewcach. Zmieniłem tylko nieco ożaglowanie i wyrzuciłem, bardzo uciążliwe przy manewrowaniu, baksztagi. Mimo obaw, ze maszt będzie się giął, uczyniłem to świadomie – giął się rzeczywiście, ale wytrzymał do końca. Przecież nie wszystko, co się gnie musi się zaraz złamać. Propozycja pokładu typu bakdek, od burty do burty z równoczesnym podniesieniem go do poziomu dachu dawnej nadbudówki i ładnej „zwyżki” o płynnych liniach nad kambuzem i nawigacyjną zyskała akceptację. W podniesionych bocznych ściankach bakdeku zaprojektowałem po trzy okna, które doświetlały mesę. Były osadzone we wnękach, żeby się nie wytłukły przy dobijaniu do pomostów, z których lubią wystawać różne śrubska. Zrobienie pokładu typu bakdek powiększyło wysokość nad górnymi kojami w mesie. Także pokład rufowy został nieco podniesiony i zaopatrzony w jeden duży właz do achterpiku. Zlikwidowałem suwklapę, pochylając równocześnie ściankę nadbudówki, tak aby przy wchodzeniu to nie przeszkadzało. Otwierane na bok drzwiczki zejściówki przestały łomotać. Zaraz za drzwiczkami zaprojektowałem dwie ścianki boczne (jak tylko długie się dało) i zachodzące na nie nieprzemakalne firanki. W sumie te zmiany znacznie ograniczyły zalewanie hundek.

Przebudowy dokończyła mniej więcej zgodnie z projektem grupa klubowiczów, która odbyła na BORUCIE ostatni, choć najwspanialszy dla tego jachtu rejs dookoła Atlantyku, opływając wybrzeża obu Ameryk, Afryki i zachodniej Europy. To był jednak łabędzi śpiew. Nastały złe czasy. Brak środków na dalszą konserwację. Niszczenie przy nabrzeżu w Jastarni. Wreszcie ostatni transport na zbudowanej swego czasu specjalnie do tego jachtu zaprojektowanej ogromnej przyczepie (przyczepę zrobili członkowie klubu, „wspierani” podzespołami z lokalnego PKS-u). Jacht wylądował w jednej ze szkół jako muzeum, skąd przeszedł w prywatne ręce – i już nigdy się nie podniósł.

Zrealizowany projekt przebudowy Stefana Workerta

To już koniec – i jachtu, i opowieści. Kiedy odchodzi zasłużony człowiek, mawiamy „cześć jego pamięci”. A co powiedzieć jachtowi?

Wychowałeś na swoim pokładzie wielu z nas – żeglarzy Klubu Sportów Wodnych Ligi Morskiej i Rzecznej w Łodzi. Nikogo nie utopiłeś. Przepłynąłeś w sumie więcej niż obwód naszej planety. Anglicy mówią – „lucky ship”. Byłeś szczęśliwym jachtem. Cześć twojej pamięci…

fot. archiwum autora

rys. Stefan Workert

Zobacz galerię zdjęć

Back to Top